Telewizja latem to czas powtórek. Można sobie utrwalić ulubione seriale bądź obejrzeć te, które przegapiło się w sezonie. A co jeśli straciliśmy tylko jeden konkretny odcinek?
Można podczas wakacji ślęczeć nad ramówkami, próbując ustrzelić przegapiony odcinek serialu, ale serialowi twórcy ułatwiają nam życie i robią wszystko, by taki problem nie spędzał widzom snu z powiek. W ciągu trwającej od lat ewolucji seriali producenci i scenarzyści doprowadzili do perfekcji trzy metody radzenia sobie z nie do końca wierną widownią.
Przygoda na odcinek
Pierwszy sposób, najbezpieczniejszy, acz mocno ograniczający rozwój fabuły, to tzw. status quo. Zasada jest prosta – choćby w trakcie odcinka bohaterowie przeżywali najwymyślniejsze perypetie, z jego końcem sytuacja musi wrócić do punktu wyjścia. Przez dekady ta metoda sprawdzała się w setkach seriali komediowych, kryminalnych czy przygodowych. Ot, po prostu każdy odcinek jest zamkniętą całością – kolejnym śledztwem porucznika Borewicza, prześmiesznymi perypetiami, jakie spotkały szóstkę "Przyjaciół", czy kolejną przygodą podróżującego po świecie bez specjalnego celu pomysłowego McGyvera. I nawet jeśli bohater znajdzie się w sytuacji bez wyjścia, to i tak to wyjście się znajdzie. Ba, nawet jeśli zginie, na koniec odcinka musi ożyć. Łatwiej oczywiście zmartwychwstać w "Star Treku" niż w westernowej "Bonanzie", ale schemat obowiązuje wszędzie.
Rozmowy o dolewaniu
Drugą metodę na serialowe wagary doprowadzili do perfekcji twórcy oper mydlanych. W tych serialach obyczajowych w rodzaju "Mody na sukces" czy "Klanu" kilkanaście wątków snuje się dzień w dzień przez długie lata, a jednak nie wymagają one od widzów absolutnej wierności. Jakim cudem? Otóż co kilka odcinków każdy wątek zostaje sprytnie uporządkowany i podsumowany w rozmowie bohaterów. Jeśli widz przegapił kluczowy 1472. odcinek, w którym ciocia Krysia wstała od rodzinnego obiadu, bo skończył się kompot, i przyniosła świeży dzbanek z kuchni, nic nie traci, bo bohaterka z pewnością opowie o tym w kolejnych dziesięciu epizodach każdej napotkanej osobie. Ba, każda z tych osób opowie o tym następnym. W ten sposób trzeba by opuszczać wszystkie odcinki przynajmniej przez kwartał, by nie dowiedzieć się o dolewce kompotu.
A więc rekapitulując…
I wreszcie pomysł trzeci, najprostszy. To po prostu rozpoczęcie kolejnego epizodu od przypomnienia najważniejszych momentów z poprzednich części. Pomaga to wszystkim – wiernym fanom, którzy przegapili odcinek sprzed tygodnia, serialowym maniakom śledzącym kilka-kilkanaście produkcji naraz i przypadkowym widzom skaczącym po kanałach.
Formułę tę doprowadzono do perfekcji w ostatnich latach dzięki modzie na nowoczesne seriale ciągłe. Wszelkiego rodzaju "24 godziny", "Skazany na śmierć" czy "Lost – Zagubieni" bywają dla widza kłopotliwe, bo wymagają skupienia i absolutnej wierności. To właśnie dzięki tym wymogom mamy do czynienia ze skomplikowanymi fabułami bijącymi na głowę większość kinowych produkcji – tyle że przegapienie jednego odcinka może mieć kolosalne znaczenie. Przykładem "Lost – Zagubieni", którzy w USA skończyli się już definitywnie, a miliony widzów wciąż mają wrażenie, że musieli przegapić kilka epizodów, bo dalej nie rozumieją, o co chodziło… W takich serialach niezbędnym elementem jest wprowadzenie do każdego kolejnego odcinka. I nie jest to streszczenie jedynie tego, co wydarzyło się przed tygodniem, lecz przypomnienie wszystkich kluczowych zdarzeń z wątków, które dziś będą istotne.
Dzieła zebrane
Inna sprawa, że wszystkie te zabiegi i tak powoli tracą sens, bo coraz częściej bieżące odcinki są po telewizyjnej emisji, a nawet przed nią, dostępne w internecie. A w ostatecznym rozrachunku i tak coraz więcej widzów seriale ogląda dopiero wtedy, kiedy całe sezony wyjdą już na DVD. Wtedy zaś naprawdę ciężko przegapić któryś odcinek.
źródło: Wyborcza.pl
Fajny artykuł